Obudziliśmy się około 7.00. No może nie wszyscy, bo ja już od godziny pisałem i mimo, że piszę i wrzucam zdjęcia wieczorami i wczesnym rankiem, to cały czas nie jestem na bieżąco.
Dzisiaj ostatni dzień. Do 16.00 musimy oddać auto, a o 19.00 wsiadamy do samolotu. Więc…??? Po kolei do łazienki, ostatnie pakowanie i na śniadanie. Jak zwykle pączki, ciastka i kawa. Nie ma to jak się porządnie zemdlić od rana. A fe…
Już jedziemy. Pierwszy cel to „Hollywood sign”. Musimy zbadać czy faktycznie nie da się dojechać do napisu. Uliczki pod górę są tak poplątane, że w porównaniu z nimi, nie jeden labirynt byłby pestką. Co za pokręcona góra… Jesteśmy już blisko. Przed chwilą widzieliśmy napis, ale zasłoniły nam go domki i skończyła się droga. Nie…! Jest jeszcze kawałek piaszczystej w lewo, ale przed nią spory napis. „No acces to Hollywood sign!” – co oznacza, że nie ma dostępu do napisu Hollywood. Hmmm…
Nie wierzymy. Musimy to sprawdzić. Jedziemy dalej. W prawdzie dojechać do napisu nie dojedziemy, ale znaleźliśmy się w takim miejscu, gdzie możemy zrobić ładne zdjęcia i to prawdziwie, a nie z makietą jak w Universal Studio. Znowu się nam udało. Dla upartych i ambitnych, jest jeszcze opcja wejścia na górkę, by być bliżej napisu. Juz sie na to nie decydujemy. Moje nogi, tym razem, by już tam nie doczłapały, a Pawłowi i Agacie też się nie chce. Zdjęcia mamy i to naprawdę ładne.
Teraz? No to może Beverly Hills i potem słynna Venice Beach…