Wracając zatrzymaliśmy się na posiłek w miasteczku Kanab. Knajpka zrobiona w starym amerykańskim stylu. Rząd stołów z kanapami tworzyły odrębne loże – oczywiście tapicerka obowiązkowo czerwona. Wszystkie panie z obsługi, dobierane były chyba zgodnie z zasadą – „kochanego ciała nigdy za dużo”. Były troszkę powolne, ale za to miłe i uśmiechnięte. Jeszcze jeden atut miała ta restauracja – był Internet, więc mogłem troszkę znowu dopisać.
Zazwyczaj po kawie mocniej otwierają się oczy, ja dostałem tak mocną, a potem dolewkę, że rzęsy dwa razy mi się zawinęły niczym roleta. Długo nie mogłem dojść do siebie.
Miasteczko Kanab, poza tą restauracją wyglądało na wymarłe. O przepraszam. Był jeszcze jeden otwarty sklep z pamiątkami i akcesoriami westernowymi. Zrobiło się mocno szaro, ale postanowiliśmy pojechać dalej i złapać jakiś nocleg gdzieś na trasie. Długo jechaliśmy przez pustkowia, zrobiło się szybko zupełnie ciemno, a nam zaczęła bardzo intensywnie mrugać kontrolka paliwa. Teraz jechaliśmy spory odcinek drogi w niepewności, w końcu coś niewielkiego zauważyliśmy z prawej strony. Była to stacja samoobsługowa na karty kredytowe. Zatankowaliśmy do pełna i w drogę.