Jeszcze w stanie Nevada zatrzymaliśmy się na spóźnione śniadanie. Sporej wielkości sklepy połączone z barem, prowadzone były przez Meksykanów. Paweł z Agatą zamówili jajka z bekonem, wiórkami ziemniaków, ja poprosiłem o burito z jajkiem, serem i sosami. Zanim dostaliśmy nasze dania poprosiliśmy o kawę i grzanki. Kawa, jak wszędzie w stanach leje się litrami. Jeśli kończy Ci się w filiżance, albo nawet troszkę nadpijesz tylko, pani podchodzi i uzupełnia stan. No tak, burito było w dwóch częściach, dałem radę zjeść jedną, na drugą poprosiłem pojemnik na wynos. Idąc do łazienki, zauważyłem salę z maszynami do gry. To już pewnie ostatnie kasyno na naszej trasie. Do Nevady tym razem już nie wrócimy.
Stan Utah to wielkie czerwone tektoniczne rozpadliny, systemy kanionów, rozchodzących się w różnych kierunkach i góry. Tak też wyglądała nasza droga, gdy opuściliśmy Nevadę. Szybko zbliżaliśmy się do gór, które na początku zdawały się być tak odległe, aż wreszcie wchłonęły naszą drogę. Wokół czerwono i gdyby nie granatowy asfalt i błękitne niebo, można by dostać obłędu od tej czerwieni. Niestety za jakiś czas skończył się granat jezdni, gdyż wjechaliśmy na teren Zion National Park, a tu drogi również były czerwone, a i nieba coraz mniej, bo jechaliśmy w kanionie. Przy wjeździe, ustawiona była rogatka i strażnik parku skasował nas 25 $ za przejazd przez ich teren. Dostaliśmy mapkę i ruszyliśmy przed siebie. No powiem, ze było naprawdę warto przejechać te tereny. Wzbijaliśmy się coraz wyżej chłonąc widoki kanionu. Nasza droga co chwilę robiła zwroty o 180 stopni i pięła się coraz wyżej i wyżej. Dojechaliśmy do pułapu gdzie zalegały jeszcze resztki śniegu, mimo, że na zewnątrz było bardzo gorąco. W kilku miejscach zatrzymaliśmy się, by poczuć adrenalinę stromego, głębokiego kanionu. Wziąłem do ręki czerwony gruz, potarłem jeden o drugi, posypał się czerwony piasek. No tak, czerwona skała, z daleka wyglądająca mocarnie, to kruchy piaskowiec. Przejeżdżaliśmy przez ponad kilometrowy tunel, równiutko wydrążony w piaskowej skale. Ruch tu obowiązywał wahadłowo, sterowali nim strażnicy ustawieni na końcach tunelu. Jeszcze kilka kilometrów za tunelem i opuszczaliśmy Park Zion. Droga na powrót stałą się granatowa, znacznie szersza i prostsza. Jednak poruszaliśmy się na sporej wysokości oglądając walczące ze słońcem o przetrwanie resztki śniegu…
W pewnym momencie droga wyraźnie zaczęła opadać w dół…