Postanowiłem poszukać dojazdu do granicy lub noclegu. Jakoś nikt nie mógł mi nic mądrego poradzić poza drogimi hotelami. W sumie to już straciłem nadzieję na dojazd do granicy, bo wszyscy twierdzili, że poza taksówką nic nie jedzie, więc skupiłem się raczej na poszukiwaniu niedrogiego noclegu. Jednak wszyscy proponowali hotele od minimum 40$ za noc. No nie, to wolę już jakoś dotać się do granicy z Gruzją. To jednak tez nie było proste, bo żadne marszrutki już nie jechały.
Przez chwilę szedł za mną przygarbiony staruszek. W końcu postanowiłem zapytać i jego. Nie spodziewałem się, ze starszy pan tak się zaangażuje. Zaczął wypytywać jakichś ludzi, zapukał do mieszkania popa, gdy i ten nic nie wiedział, staruszek zapytał:
- A którego dzisiaj mamy? Dwudziesty czwarty czy dwudziesty piąty?
- No dwudziesty czwarty – odpowiadam.
- To przecież 24 go i 26 go jedzie od nas pociąg do Tbilisi! – Zakrzyknął.
Chciałem by tylko pokazał mi kierunek w którym mam iść, ale on koniecznie chciał mnie zaprowadzić. I tak maszerował ze mną przez miasto, pokonując błota wielkie krawężniki i zamarznięte miejscami kałuże. Przeszliśmy naprawdę kawał drogi nim dotarliśmy do celu. Przywitał nas opustoszały dworzec i pani w okienku w kasie. Zapytana odpowiedziała:
- Tak, dzisiaj odjeżdża o godzinie 0:25.
No uratowany! Bilet miał kosztować 7300 Dram. W kieszeni miałem 4 tysiące i prawie pusta kartę. Poszedłem szybko do bankomatu, w tym czasie policjant podszedł do staruszka. Ja już nie usłyszałem o czym była rozmowa, bo śpieszyłem do bankomatu.
Kliknąłem: wypłać 4 ty Dram. Nic z tego – komunikat nie ma kasy. Brrrr. Drugie podejście: wypłać 3 tys. Dryn, dryn – wypłaciło. No to jest 7 tys, teraz jeszcze 300, ale to już metalowe i bankomat nie wypłaci… Zacząłem nerwowo przeszukiwać kieszenie. Pomiędzy gruzińskimi larami znalazłem monetę 200 kopiejek i jeszcze 100. No to pędzę do kasy.
Po drodze spotykam staruszka, który się skarży, ze policjant oskarżał go że zaczepia ludzi.
- A przecież ja chciałem pomóc, z dobrego serca – mówi do kasjerki.
- Tak to prawda – potwierdzam.
Pani drukuje mi bilet a ja żegnam się z uczynnym dziadkiem. Gdy mu dziękuję, on mówi:
- Nie ma za co, ja bardzo chętnie pomogę. Mi pomagali i ja też chcę pomóc…
Potem szybko zniknął w drzwiach dworca. W trakcie gdy ja kupowałem bilety za moimi plecami pojawił się znowu ten policjant i robił jakieś znaki, po czym kasjerka powiedziała:
- Nie nie, wsio normalna…
Odwróciłem się i spojrzałem na policjanta. To był młody szczyl, może z 25 lat.
- A jak ma nie być jak „normalna”? – zapytałem
Ale on pokazał mi znak kratek, które miały chyba symbolizować areszt, po czym oddalił się w kierunku swojego okienka idąc jakby miał jednego arbuza w kroczu a dwa pod pachami.
„O ty niedowartościowany buraku” - pomyślałem sobie – „koniecznie chcesz czymś zabłysnąć.”
Ależ mnie wkurzał, szczególnie, gdy pomyślałem o tym ja zaczepił Bogu ducha winnego dziadka. Bohater się znalazł...
Mój bilet był gotowy. Wyszedłem na zewnątrz, staruszka już nie było. Zostałem sam na zimnym dworcu. No może nie sam, bo przecież w okienku była jeszcze pani bileterka a po przeciwnej stronie w swojej kanciapie nadgorliwy policjant…
Mijały godziny, w między czasie miasto zamierało. Dworzec był taki opustoszały aż do czasu przyjazdu mojego pociągu. Było okrutnie zimno, toteż wymarzłem tu nieprzeciętnie. Z policjantem miałem jeszcze „ścinkę”, bo chciał mi ograniczyć swobodę, pokazując, ze powinienem siedzieć w poczekalni. A to już mi się nie podobało. A ja pewnie chętnie bym w niej siedział, gdyby było tam choć o kilka stopni cieplej, a tak musiałem dreptać kilometry by się troszkę rozgrzać.
Wreszcie podjechał pociąg. Gdy wsiadałem do pociągu, czułem się jak sopel lodu w piekarniku…