W Kobuleti wsiedliśmy w Marszrutkę, która miała jechać do Kutaisi. Była pełna ludzi, ale z każdym przystankiem ich ubywało i nikt nie wsiadał. W końcu byliśmy tylko my we dwoje, kierowca i jego kasjer. Długo tak jechaliśmy aż w jakiejś małej miejscowości busik się zatrzymał, kierowca z kolegą wysiedli na pogaduszkę a my czekamy. Minęło z 20 minut, gdy mnie zawołał i mówi, że dalej pojedziemy innym busem. Zatrzymał w międzyczasie inną marszrutkę, bo nie opłaciło mu się jechać do Kutaisi tylko z nami. I tak mieliśmy przesiadkę, kierowcy jakoś się policzyli i wyszło nam 10 lari na głowę za przejazd.
Ostatni przystanek był w Kutaisi przy McDonaldzie. Mieliśmy sporo czasu, ale nie tak sporo, by jeszcze gdzieś daleko się włóczyć, więc wkroczyliśmy do amerykańskiej knajpki na terenie Geruzji:).
McDonalds jest świetny na oczekiwanie. Można coś zjeść i wypić, toalety zawsze zadbane no i jest Internet... Kawa, zestawik, uzupełnianie bloga.
Ja jeszcze chciałem coś dopisywać, ale Beatka mnie popędzała. Na lotnisko tym razem pojechaliśmy taksówką. Kierowca zagadywał jak to lubi polską Żubrówkę, a to jak nauczył Polaków po gruzińsku śpiewać "Suliko" (znaną gruzińską piosnkę). Tak dojechaliśmy na lotnisko. Tu już nie wystarczyły nasze wydrukowane karty pokładowe. Trzeba było ustawić się do odprawy, by wydrukowano nam bilety. Prześwietlanie bagaży i kurtek szło wolno. Z drugiej strony spotkaliśmy Marcina i Anetę. Zamówiliśmy po drinku - to miało uspokoić dziewczyny przed lotem.
.