Na stacji paliw czekał na nas umówiony samochód pickup. Wskoczyliśmy na ławeczki na "pace" i na pustynię. Wiało jak cholera, ale w końcu trudno się dziwić. A widoki? Przecudne! Czerwony piasek pustymi mienił się w promieniach zachodzącego słońca. Formacje skalne jedne ciekawsze od drugich. W zatoczkach skał sporo osad Beduinów oczekujących na turystów.
Kilka z nich odwiedziliśmy, wszędzie częstowani byliśmy słodką herbatą. Kamloty upamiętniające Lorensa z Arabii też obowiązkowo musieliśmy zaliczyć. I tak szaleli z nami po tej pustymi a my klikaliśmy zdjęcia. Parę stromych zjazdów i podjazdów zmusiło Beatkę do krzyku. Dojechaliśmy do miejsca gdzie mieliśmy podziwiać zachód słońca i...
Spóźniliśmy się o kilka minut. zobaczyliśmy tylko mocno czerwony pas nieba.
No to czas na kolację w osadzie Beduinów. Do tej naszej (umówionej) dojechaliśmy gdy było już ciemno. Przeprowadzili nas przez wejście w kształcie tunelu do przytulnego, obszernego, kolorowego namiotu.
Siedliśmy przy ogniu, popijaliśmy herbatę oglądając wnętrze namiotu, W innych obozach zaczęła grać głośno muzyka, podświetliły się nisze skalne.
Tymczasem nasi gospodarze uwijali się i wnosili na niską łąwę dla nas posiłek, ryż z laskami cynamonu wymieszany z kurczakiem i innymi pysznymi przyprawami, sałatki i coś w rodzaju gęstego zsiadłego mleka i kubes - ichni chleb:) Palce lizać, pychotka i nie wiem co jeszcze. A byliśmy już strasznie głodni toteż nie obyło się bez kilku dokładek.
Za dodatkowe 5 JOD zamówiliśmy sziszę Beduini również zasiedli z nami wokół ognia. I tak wspólnie przez pół godziny pykaliśmy sobie fajkę wodną.
Wracaliśmy juz późną nocą jeepem przez pustynię. Już nawet nie wiem, która była godzina gdy zawitaliśmy do hotelu...