Ahoj przygodo! Postanawiamy lecieć. Co będzie to będzie, jakoś musimy dać radę. Gdy dojeżdżamy na lotnisko, okazuje się, że mamy jeszcze trochę czasu. Kupujemy lekturę - książkę "Izrael - Jordania" i wsiadamy do samolotu.
Lot przebiega bardzo spokojnie. Nawet Beata wyjątkowo nie panikuje za bardzo, choć na początku mocno ściskała mnie za rękę.
Jednak w pewnym momencie podchodzi do nas stewardessa i pyta:
- Czy pani Beata?
Spojrzeliśmy na nią, a potem na siebie zaskoczeni. Kurczę, co znowu? Ja pomyślałem, że może coś się stało, z kolei Beata pomyślała, że to ja chcę się jej oświadczyć w samolocie. Nic z tych rzeczy.
Pani podała Beacie ozdobną torebkę wyładowaną czymś po brzegi i powiedziała:
- To mały upominek od Ani, czy możemy jeszcze państwu w czymś pomóc, może kawa?
Zaniemówiliśmy...
No tak. Ania to koleżanka z pracy Beaty, która na drugi etat pracuje jako stewardessa. Teraz już wiedzieliśmy, dlaczego tak wypytywała, kiedy dokładnie wylatujemy. Ależ to było miłe. A wewnątrz.... Pyszne, ekologiczne ciasteczka owsiane i równie "ekologiczne" napoje: gin, whisky amerykańska, irlandzka, szkocka - chyba z kilkanaście małych buteleczek - oj będzie wesoło. To chyba na te pierwsze smutki.
Wylądowaliśmy w Tel Avivie około 4 nad ranem i udaliśmy się po jak gdyby nigdy nic po nasze auto.
Wypełniliśmy wszystkie dokumenty, w końcu auto było już opłacone. Jednak Pani na koniec poprosiła o kartę. No cóż, stało się to czego się spodziewaliśmy. Okazało się, że nie może być pobrana kaucja, więc nie dostaniemy samochodu. Powiedzieliśmy, że skontaktujemy się z naszym bankiem i wrócimy po auto za dnia.
Usiedliśmy na ławce i rozpoczęła się "burza mózgów".