Odpalamy samochód i opuszczamy teren kanionu. Obsługa żegna się z nami jak ze starymi znajomymi. Bardzo miłe jest to ciepłe otwarte podejście do nieznajomych w końcu. Powoli oddalaliśmy się od Wielkiego Kanionu. Znowu odcinek drogi szutrowej, tylko teraz jechało się znacznie gorzej. Wzmógł się ruch i przesuszona droga pyliła niesamowicie… Jechaliśmy w tumanach białego pyłu. Autobusy wyprzedzały nawet na zakrętach, chyba im się bardzo spieszyło. Tym razem nie chcieliśmy już jechać przez miasto Kingman, postanowiliśmy je ominąć i pojechać lepszą drogą 93. Po drodze zatrzymaliśmy się by coś przekąsić. Restauracja, a właściwie pub wyglądał raczej na to, że obsługuje głównie starych bywalców. Wszyscy się w nim znali i razem oglądali relacje z meczu bejsbolowego, na monitorach, których było tu powieszonych ze dwadzieścia. Któryś wywijał kijem bejsbolowym inny opowiadał dowcipy… Jednym słowem – rodzinna atmosfera. My byliśmy tam obcy. Wyboru za wielkiego nie mieliśmy i postanowiliśmy zdecydować się na sałatkę polecaną jako ich specjalność, a Paweł wziął pizzę. „Szału nie było.” Więc zjedliśmy, a że robiło się szarawo, pośpiesznie opuściliśmy knajpkę, by dojechać do jakiegoś miejsca noclegu na drodze 40.
Za kilkoma pagórkami już skręcaliśmy w 40stkę do Los Angeles. Wjechaliśmy na most na rzece Colorado. Tu przebiega również granica pomiędzy stanem Arizona i California.
Z kilometr dalej – zaskoczenie. Znaki stopu droga przecięta szeregiem budek jak na granicy między państwami. Zatrzymujemy się.
- Skąd Państwo jesteście – pyta pan z okienka.
- Z polski – odpowiadamy
- Wieziecie jakieś zwierzęta, jedzenie?
- Nie – odpowiadamy zgodnie z prawdą.
- Szerokiej drogi – życzy nam pan i pokazuje, że możemy jechać.
Wydało mi się to dziwne, że w jednym kraju może być taka wewnętrzna jakby granica. Muszę doczytać o co w tym chodzi. W końcu nie zatrzymywali tylko nas, ale wszystkich.
Za chwilę zjechaliśmy do małego miasteczka, gdzie zaraz przy trasie znajdował się hotelik, prowadzony przez Hindusa. Za pokój cena była bardzo dobra, więc decyzja była jednogłośna.
Internet działał przyzwoicie, to i zdążyłem wrzucić więcej zdjęć zanim padłem ze zmęczenia…:)