Zatrzymaliśmy się przy skale Trzy siostry, ale zanim tu dojechaliśmy już z daleka widziałem, że są. Oczywiście konie. Gdy wysiedliśmy poszedłem w kierunku zagrody. Koni było ze dwadzieścia, raczej wychudzone, ale w tych warunkach, karmione na suszkach, trudno by było inaczej. Zresztą wszystkie, które mijaliśy w Arizonie i Utah wyglądały podobnie.
Przed zagrodą stał jeden osiodłany, wyglądający na muła, jakby na coś czekał. Podszedł do mnie Indianin i wskazując na mój aparat wiszący na szyi, a potem na muła i spytał czy chcę zrobić sobie z „koniem” zdjęcie. W jego cenniku to było 5 dolców. Powiedziałem, że chciałbym rozmawiać z szefem od koni. Wskazał mi grubszego czerwonoskórego gościa, siedzącego przy za stolikiem z upominkami.
Podszedłem, przywitałem się i powiedziałem, że jesteśmy zainteresowani konną wycieczką po dolinie. Wcześniej zapoznałem się z cennikiem i doskonale wiedziałem, ze za dwugodzinną jazdę kasują 85$ od osoby. Zaproponowałem więc swoją, znacznie niższą cenę. Chwilę kalkulował, aż pokręcił głową i mówi do mnie: „Good bye”. Uhm, uśmiechnąłem się i zapytałem jaka jest jego cena. Podał mi wtedy swoją cennikową, którą doskonale znałem, ale dodał, zę może to zrobić po 65$ od głowy. No to już zabrzmiało znacznie lepiej. Ale w tym momencie Agata, zaczęła wątpić czy da radę. Zaczęła wypytywać Indianina o bezpieczeństwo itp. Mimo, że czerwonoskóry zapewniał, że „horses are gentel” co znaczy, że konie są łagodne, ale Agata cały czas się wahała. W końcu powoli dała się namówić, ale na godzinną wycieczkę po rezerwacie. Stanęło na cenie 130$ za trzy osoby.
Indianie natychmiast wzięli się do roboty. Jeden poszedł z lassem „wyłowić” dla nas konie z padoku, a szef zaczął wynosić siodła i ogłowie. Mój i Pawła koń już stał, a czerwonoskóry próbował wyłowić jeszcze konia dla Agaty. Już prawie miał na lassie białego konia, ale ten mu umknął. Indianin zaczął się rozglądać za innym. Wtedy Agata mówi, że chciałaby białego. Krzyknąłem do Indianina, że ona wolałaby białego. No gościu zaczął dalej się uganiać za białym. Dosyć szybko mu się udało. Po chwili, konie stały już na uwiązach. Indianie wrzucali na chude szkapy siodła z czaprakami, nawet nie dotknąwszy sierści szczotką.
Głaskałem mojego konia, gdy Indianka w średnim wieku zaczęła wołać, że tam nie można stać i żebyśmy poczekali na zewnątrz. Agata i Paweł grzecznie wyszli, ja udawałem, że nie rozumiem, ale w końcu dla świętego spokoju troszkę odszedłem. Nie byłem zachwycony i nie ukrywam, że jak Indianie wzbudzili moją sympatię, to Indianka grała mi na nerwach. A to jeszcze nie był koniec. Gdy dostałem wreszcie mojego konie, który nazywał się Winchester, zacząłem z nim spacerować, robić cofanie itp. Znowu odezwała się Indianka: „Proszę nie trenować konia” Grrrrrrrr…
Zawsze tak robię, gdyż już z poziomu ziemi, zaczynam z nim współpracę, co później owocuje posłuszeństwem, gdy siedzę w siodle. Wciągnąłem dwa głębokie oddechy i od razu było mi lepiej. Pomyślałem: „ Adam spokojnie… Woooow…”. Przy wsiadaniu, o zgrozo, musiał mi pomóc Indianin, bo ich koń nie lubił jak się wsiada z drugiej strony, a ja w związku z problemami z nogą inaczej nie mogę. No nic… Ahoj przygodo!
Siedząc w wygodnych westernowych siodłach wyruszyliśmy wraz naszym indiańskim przewodnikiem na podbój rezerwatu. Na początku był czerwony twardy skalisty grunt, ale już po chwili kopyta końskie brodziły w delikatnym czerwonym piasku. Zmierzaliśmy w kierunku najbliższych skalnych kolosów. Nasz Indianin, co chwilę nas informował jak nazywają się góry, które mijamy. Konie posłusznie szły jeden za drugim. Ja testowałem mojego i co chwilę znajdowałem mu inną drogę, by nie iść gęsiego, dzięki czemu, mogłem robić im zdjęcia. Po chwili i Paweł i Agata czuli się już pewniej w siodle, mogłem podjechać do Agaty i podać jej aparat, potem Pawłowi. Nasz przewodnik, sam się zaoferował, że zrobi nam razem zdjęcie. W pewnym miejscu z przeciwka, ale drogą jechały busy z wycieczkami. Krzyków i wycelowanych w nas aparatów i kamer co nie miara. Musieliśmy odkrzyknąć im „iiiihaaaa” Potem nasza ścieżka oddaliła się od drogi. Na końcu zanim zawróciliśmy, nasz czerwonoskóry zrobił nam jeszcze jedną pamiątkową fotę. Trasę powrotną nieco nam zmienił.
W pewnym momencie przy olbrzymiej skale odbiliśmy i Indianin powiedział, że tam blisko, nie można jechać, bo tam są ludzie. Hmmm… Na tym pustkowiu? Jacy ludzie, co on mówi? W końcu nie wytrzymałem i zapytałem i zapytałem, czy ma na myśli turystów?
- Nie umarli – odpowiedział – tu jest stary cmentarz.
No tak, ale nikt chyba inny poza tutejszymi tego nie mógł wiedzieć. Na znaki na pustyni trudno liczyć, a i nagrobków nijakich widać nie było… Sporym łukiem ominęliśmy to miejsce. W pewnym momencie Agata poprosiła by zrobić im zdjęcie z przodu, więc pognałem mojego konia do przodu. Przechylając się zacząłem robić zdjęcia, ale zachciało mi się więcej i zacząłem robić pełen obrót w siodle jak to robię na moich koniach. Przewodnik zaczął krzyczeć: „Nie, nie!” Ale już było za późno, siedziałem już bokiem i właśnie miałem przerzucić nogę nad zadem konia, gdy ten zaczął mi podskakiwać. Cóż było robić, wyskoczyłem z siodła, trzymając aparat, by nie upadł. Koń zrobił kółko wokół innych i zatrzymał się w rękach Indianina. Znowu musiał mi pomóc wsiąść Paweł…
Dalej koniki wracały już bardzo ochoczo, co rusz to przyspieszając. Na miejscu, oddaliśmy konie, zapłaciliśmy indiańskiemu szefowi, a naszemu uczynnemu przewodnikowi wrzuciliśmy dychę i pożegnaliśmy się...