Teraz planowaliśmy pojechać w stronę Dead Volley i do autostrady chcieliśmy się dostać drugą częścią 120stki – drogi, którą przyjechaliśmy. Nie mogliśmy jednak tu w górach Sierra Nevada odnaleźć tej części drogi. Wspomagaliśmy się mapą i nawigacją i w miejscu, gdzie wg znaków na niebie i ziemi miała być droga, to po prostu jej nie było. Po którejś próbie, postanowiłem zapytać na jedynej maleńkiej stacji paliw w tej okolicy. Grubszy pan poinformował mnie najpierw, że paliwo można zatankować tylko z samoobsługowego dystrybutora przy płatności kartą kredytową.
- W którym miejscu znajduje się druga część drogi 120? – zapytałem pokazując na mapie drogę której szukałem.
- Nie ma drogi – odpowiedział pan
- Jak to nie ma? – zapytałem zdziwiony, cały czas jeszcze trzymając dla pewności palec na odcinku drogi na mapie.
- No jest, ale zamknięta, droga jest zasypana przez śniegi i jest nieprzejezdna – odpowiedział pan.
Pokiwałem ze zrozumieniem i podziękowałem i już zamierzałem odejść, gdy padło pytanie:
- Where are you from?
- I`m from Poland – odpowiedziałem.
- Ouu Poland, very nice – powiedział grzecznie się uśmiechając.
- Poland?? Dżeń dobry – zawołał nagle gość, który z tyłu remontował stację, machając z daleka ręką, choc tylko tyle potrafił to i tak było to miłe...
- Dzień dobry, dzień dobry – odmachnąłem i znowu zacząłem odchodzić.
- Daswidania – dorzucił po rosyjsku grubszy pan
- Daswidania – uśmiechnąłem się i poszedłem do samochodu.
Teraz już wszystko było jasne – drogi nie było, a powrót tą samą krętą trasą przez góry, był nieunikniony. Więc pojechaliśmy. Z nieba teraz padała mieszanina śniegu z deszczem, wycieraczki musiały wymiatać na najwyższych obrotach. Przesuwaliśmy się w tych warunkach bardzo wolno. Dojechaliśmy do klimatycznego miasteczka westernowego o nazwie Jamsontown. Zatrzymaliśmy się i udaliśmy do saloon-u, ale podawano tu tylko napoje i najchętniej alkoholowe.
Tak architektura jak i mieszkańcy wyglądali jak rodem z dzikiego zachodu. Pewien jegomość wskazał nam jakiś pub i poinformował, że tam też coś zjemy. Udaliśmy się tam natychmiast. Na wejściu przywitała nas starsza pani w czapeczce bejzbolówce.
Gdy już siedzieliśmy, pojawiłą się z menu. Menu było nawet dwustronne, ale co byśmy nie zamówili, to efekt końcowy był podobny. Dostawaliśmy coś w rodzaju steku w bułce i frytki, a raczej fryty wyglądające jakby siekierą rąbane bez obierania.
Nie, no zjedliśmy... Ja jednak zamówiłem wielką Colę by to wszystko obficie zapić.
W knajpie towarzystwo mieszane porządnie łoiło piwsko, zaczynało robić się coraz weselej, niektórzy goście sami rozpalali kominek inni bardzo głośno konwersowali...
Siedzieliśmy tak chwilę, ale cóż? Czas w drogę. Nie wiadomo gdzie nas noc zastanie.