Marszrutka, którą jechałem była do Tbilisi, przejeżdżała przez Kutaisi. Zapłaciłem "czerwoniaka" - jak to mówi - czyli banknot dziesięciolarowy. Zasiadłem na samym końcu i otworzyłem laptopa. Tą trasą już jeździłem, więc skupiłem się na robieniu notatek z mojej podróży (część z nich wrzucam do bloga).
Tak się zagapiłem w ekran, że przejechałem przystanek przy McDonaldzie w Kutaisi. No, nie było jeszcze tak źle, bo wysiadłem jeszcze w mieście, ale do centrum było dalej niż myślałem. Maszerowałem przez miasto co chwilę się pytając o duży bazar. Chciałem kupić do domu troszkę przypraw. Wreszcie dotarłem zgodnie ze wskazówkami przychodniów do naprawdę dużego bazaru, tylko... Tylko, że to nie był ten, który mnie interesował. Ten "bazar" to był rodzaj giełdy warzywnej. By dostać się do bazaru na Starym Mieście musiałem przejechać jeszcze sporo przystanków miejską marszrutką. Uf, wreszcie mój ulubiony bazarek...
Wybrałem kilka różnych przypraw:
- Adin stakan, adin lar (jedna szklanka jeden lar) - mówiła pani sprzedawczyni.
Potem jeszcze załadowałem jeszcze spory krążek sera i skierowałem swoje kroki do knajpki z gruzińskim jedzonkiem i ... Internetem.
Zamówiłem chinkali i zapytałem o hasło do Wi-Fi.
- Internet nie działa - odpowiedziała kelnerka, a druga potwierdziła.
- Jak to nie działa, wchodząc pytałem czy jest Internet - mówiłem - to dla mnie ważne, bo muszę zrobić odprawę online.
Gdy to powiedziałem, przypomniałem sobie że kiedyś tu byłem i łączyłem się z Internetem. Włączyłem Wi-Fi i znalazłem właściwa sieć a stare hasło zadziałało. Już miałem Internet i pomyślałem sobie: "a to kłamczuszki".
Tak, dzisiaj opuszczam ten gościnny kraj...