W nocy ktoś otworzył drzwi do naszego pokoju. Wydawało mi się, że śnię, ale Beatka czujna jak zwykle powiedziała – słyszałeś? A więc jednak to nie sen. Zerwałem się i podbiegłem do rozklekotanych drzwi. Szarpnąłem za nie dynamicznie aż się otworzyły z hukiem, ale nikogo nie było…
Rano obudził nas mój budzik w telefonie o 6.25. To znaczy, że tu była już 9.25. Poszedłem umyć się do łazienki w cholernie zimnej wodzie. Przy ostatnim płukaniu mytej głowy myślałem, że zdejmę włosy razem ze skórą czaszki. Gdy wróciłem, Beatka ubierała się, a Marcin z Anetą zrobili nam już herbatkę.
Przygotowujemy plan dnia. Jako pierwszy punkt ustalamy gruzińskie śniadanie na mieście. Punkt drugi – wspólne zwiedzanie. Potem rozdzielamy się, oni idą do łaźni, a my dalej zwiedzamy i chyba wieczorem pojedziemy do Batumi – już tylko we dwoje.
Śniadanie zjedliśmy w całodobowej knajpce, gdzie na miejscu przygotowywano gruzińskie specjały. Ja zamówiłem chinkali z różnym nadzieniem – mięso, twaróg, ser, grzyby, a Aneta z Marcinem chaczapuri z jajkiem i masełkiem. Porcje dostaliśmy słuszne i najedzeni do syta mogliśmy spokojnie ruszać na zwiedzanie Tbilisi.
Udaliśmy się w kierunku rzeki. Przedostaliśmy się na drugą stronę ulicy. (Powinienem napisać z trudem przedostaliśmy się, gdyż w Gruzji piesi nie mają szczególnych, a właściwie żadnych przywilejów (żarcik), a już na pewno nie mają zagwarantowanego spokojnego przejścia przez ulicę. Tu panuje najskuteczniejsze prawo na świecie – prawo dżungli. Silniejszy i większy ma rację).
Chwytamy się z Beatką za rękę i ruszamy na drugą stronę ulicy. Wtargnęliśmy na środek jezdni, połowa już za nami – i tu nas zamurowało - otóż zatrzymuje się gruziński samochód i przepuszcza nas! Dziękujemy i przeskakujemy na chodnik po drugiej stronie jezdni. No, no, a to ci niespodzianka:)
Stoimy na pierwszym w Tbilisi – zresztą jedynym do XIX w. moście Metechskim, robimy zdjęcia i przyglądamy się naszemu pierwszemu celowi – to Świątynia Matki Bożej Metechskiej.
Wchodzimy na górę, oglądamy kościół, po czym zostajemy jeszcze chwilę podziwiając widoki roztaczające się z tego miejsca. W dole wije się rzeka Kura, a na przeciwległym jej brzegu, na zboczu wzniesienia widnieją mury twierdzy Narikała – to następny nasz cel. Z prawej strony twierdzy, w najwyższym puncie wzgórza widzimy górujący nad miastem pomnik „Matki Gruzji”.
………………………………………………………………………………………………………………………………………………
Matka Gruzja - Na szczycie wzgórza Sololaki (w nastrarszej części miasta Tbilisi) stoi 20 metrowy, aluminiowy posąg kobiety trzymającej w lewej ręce kielich, a w prawej miecz.
Ten pomnik ma symbolizować charakter Gruzinów. Gruzinka Maja w jednej z knajpek, gdzie piliśmy wino, z wielką dumą opisywała nam ten symbol. Mówiła: „wino które w lewej ręce trzyma Matka Gruzja jest dla przyjaciół, ale dla wrogów – i tu podniosła groźnie pięść – dla wrogów w prawej trzyma miecz miecz! ”
……………………………………………………………………………………………………………………………………………
Wleczemy się krok za krokiem pod górę, niezbyt stromą, kamienistą uliczką. W pewnym momencie zbaczamy na betonowe schody. Wchodzimy po nich coraz wyżej i wyżej. Mijamy tu domy przyklejone do wzgórza. Zadaje się że jest już bardzo blisko do szczytu wzgórza a tu nagle droga nam się kończy na jednym z tarasów. Pytamy kobietę tu mieszkającą jak dojść do twierdzy.
- Musicie zejść o tam – pokazuje w dół schodów – i wrócić do kamiennego szlaku.
- Nie – zawołałem z niedowierzaniem – nie ma tu jakiejś krótszej drogi by wejść na górę?
- Nie – kręci przecząco głową - no chyba, że chcecie się wspinać. Pokazuje zaułek za rogiem, gdzie prawdopodobnie istnieje taka możliwość.
Marcin z Anetą zaczęli już schodzić po schodach, wyraźnie nie chcą się wspinać. Beata też zeszła parę schodków w dół dając mi do zrozumienia, że również nie chce się wspinać.
- Ty idź i sprawdź, a ja tu poczkam.
Wchodzę w zaułek i oceniam sytuację: Najpierw trzeba wejść pod drabinie, która ma 2 szczeble (resztę ktoś wyłamał) na mur, a za tym murem zostało może ze 100 metrów do przebycia kamienistej góry (niestety pokrytej śniegiem) głównie na czworaka, gdyż jest dość stroma, ale co kawałek rosną mocne krzewinki, których w razie czego można się złapać. Wołam Beatę. Podchodzi, ale gdy patrzy na górę mówi:
- Nie ma mowy o żadnej wspinaczce!
- Ależ to żadna wspinaczka, to nie takie trudne, zobacz – przechodzę przez murek i pokonuje stromy etap do pierwszego drzewka – tu dojdziesz, potem na tamten kamień, potem znowu drzewko, a dalej już jest sporo krzewów…
- Nie idę – oponuje Bety i prosi bym ja tez nie szedł.
Coś mnie strasznie kusi, by jednak to zrobić, już się podkręcam możliwością przeżycia nowej przygody, tym bardziej, że wcale nie wydaje mi się to aż takie trudne…
Beatka nie chce, ale widzi, że poszedłem, więc pokonuje szczerbatą drabinę i w tym miejscu znowu wątpi. Mówię, że nie musi, może pójść z Marcinem i Anetą i za chwilę się spotkamy na górze.
Tego też nie chce, mówi, ze się o mnie boi i nie chce mnie zostawić samego. Coś mi podpowiada, że może jak się przełamie to poczuje, że to nie takie straszne. Ona tak nie uważa…
Jednak przedostaje się do pierwszego punktu przy drzewie, potem do kamienia i…
I mówi, ze dalej nie idzie, ale tez nie schodzi. Sytuacja się komplikuje. Sparaliżował ją lęk przestrzeni, gdy zapatrzyła się w dół. Jest wściekła na mnie i na siebie. Proponuję jej, że podam rękę i pomogę się przedostać do następnych punktów.
Naprawdę uważam, ze tu nie ma żadnego ryzyka, przy normalnej współpracy. Jednak o tej nie może być mowy. Beata się zacina. Nie chce pomocy. Ręce przymarzają mi do kamieni, bo nie mam rękawiczek. Mówię jej, że w takich sytuacjach trzeba działać póki człowiek nie zmarznie i nie opadnie z sił. To krótki odcinek i już dawno byśmy byli na górze, gdyby przez chwilę posłuchała i dała sobie pomóc. Zaczynam rozumieć, że nie przełamywała się by walczyć ze sobą, tylko zrobiła to dla mnie…
Źle mi z tym, ale mamy sytuację patową w połowie ośnieżonego zbocza. Przestaje czuć końcówki palców. Po długim czasie Beatka zaczyna się wspinać sama. Podaję dłoń – odrzuca mówiąc: „wchodzę sama!”
Jesteśmy już prawie na górze, został maleńki, cholerny odcinek i Beata znowu wątpi i się zatrzymuje. Ten odcinek jest rzeczywiście bardzo stromy, ale super krótki. Pokazuję jej jak wejść. Woła: „idź sam a ja pójdę sama” Tu jednak już wolę być z dołu. Zabieram jej plecak, przerzucam na górę.
Już lepiej. Chociaż nie ma plecaka. Długo się wzbrania, by iść pierwsza, ale ja nie ustępuję. Wchodzi. Trzymam się jedna ręką drzewka, drugą mocno chwytam jej kurtkę…
Ufff… Wreszcie dotarła do krzaczora. Chwila odpoczynku, chwyciła za barierki i już jest na górze. Wychodzę do niej. Nie chce ze mną rozmawiać. Idzie daleko przede mną… Tak już będzie przez dłuższy czas.
Wydostaliśmy się na górę w pobliżu pomnika Matki Gruzji.
Z jednej strony się cieszę, bo dostaliśmy się do miejsca, dzięki czemu przejdziemy całe wzgórze, a z drugiej mam wyrzuty sumienia. Chyba jednak takie dreszczyki powinienem sobie zostawić gdy podróżuję bez Beatki…