Grand Canyon by air…
Rozpoczęliśmy od helikoptera. Zanim udaliśmy się do śmigłowca, musieliśmy najpierw wejść na wagę – każdy po kolei i zostało to zanotowane w specyfikacji. A miało to znaczenie, gdyż na podstawie tego były przydzielane miejsca. Później poczuliśmy, jakiego rodzaju przeciążenia powstają, gdy helikopter manewruje w kanionie. Nie można tu sobie pozwolić, na nierówny rozkład ciężaru. Sporo śmigłowców pracuje przy kanionie. Nie mają nawet czasu, by wyłączyć silnik. Non stop z różnych kierunków dobiega charakterystyczny warkot połączony ze świstem. Poczekaliśmy we wskazanym miejscu aż nadszedł nasz czas. Agata została przydzielona na siedzenie koło pilota, my z Pawłem na tylne siedzenia. Pasy dopięte i start. Helikopter wzniósł się bardzo lekko, zrobił zwrot do tyłu i ruszył w kierunku kanionu. Tylko, że nie zanurzył się w jego głąb jak myślałem, a przeleciał na potężną głębią i znowu zmienił kierunek. Kanion mieliśmy teraz z prawej strony, a my lecieliśmy nad płaskim terenem wzdłuż jego krawędzi. Po chwili znowu byliśmy nad potężną rozpadliną i w tym miejscy pilot zdecydował zanurzyć w głębię kanionu. Ależ to głębokie. Lecieliśmy na wysokości 4000 stóp, czyli około 1200 m. Nie do wiary, że tak może być głęboki kanion…
Ale zwroty w kanionie i blisko przyklejona maszyna do skalnej ściany podnosiły adrenalinę. Chwilami zastanawiałem się czy nie zaczepimy śmigłem o jakąś wystającą skalną półkę. Ale to było tylko złudzenie, pilot doskonale wiedział co robi i perfekcyjnie sterował śmigłowcem i wiedział jak zapewnić nam dodatkowe emocje. Rzeka Colorado w dole wyglądała jak jakaś stróżka. Jednak nie na darmo ten kanion dostał nazwę Great Canyon. Pilot skręcił jeszcze w jakąś krótką odnogę, a gdy na powrót znalazł się w głównym korycie zaczął obniżać lot i wylądowaliśmy na małym kamienistym placyku w dole kanionu. No nie dosłownie na dole, bo poniżej było jeszcze koryto rzeki. I tu czekała na nas druga przygoda.