W radio cicho gra muzyka country a my jedziemy przed siebie słynną drogą 66.
- Niesamowicie prosta ta droga, co? – odezwałem się.
- No, prosta jak pod sznurek – odpowiedział Paweł
Rzeczywiście prowadziła nas prościuteńko aż do wzgórz i nie było ani jednego zakrętu poza wzniesieniami. Wokół ta sama roślinność i niskie budynki spotykane raz po raz, aż do gór. Tu i droga zaczyna falować i kręcić się raz w prawo, raz w lewo i z obu stron kamienne wzgórze. Jesteśmy już w okolicy Wielkiego Kanionu. Rozglądamy się za zjazdem w prawo…
Ale zjazdu nie było, więc zatrzymaliśmy się przy sporym sklepie, wziąłem w garść mapę i poszedłem zasięgnąć języka. Pani sprzedawczyni, jak zobaczyła, że zmierzam do niej z mapą, zaczęła biadolić, ale ze śmiechem. Nie za bardzo miała czas by mi odpowiadać na pytania i poprosiła koleżankę. Ta narysowała nam dojazd na kartce papieru. Kilka skrzyżowań, zakrętów i rozwidlenia dróg w górach. Pojechaliśmy. Trasa najpierw asfaltowa, niebawem zamieniła się w drogę szutrową, kręcącą się w różnych kierunkach i ta droga prowadziła nas już prawie do końca. Może z trzy kilometry przed naszym celem, znowu zamieniła się w przyzwoitą asfaltową szosę. Odstawiliśmy auto na parking i poszliśmy wybierać rodzaj wyprawy do kanionu. W końcu zdecydowaliśmy się by przeżyć trzy przygody….
By air, by land & by water…