Zadzwonił budzik Agaty. Wstali i zaczęli się krzątać. Ależ mi się nie chciało jeszcze wstawać… Paweł zaczął mnie budzić. Nie spałem, ale byłem tak ociężały, że nie mogłem się podnieść. Nie było rady, śniadanie było zamówione na 5,30, więc trzeba smigać.
Śniadanie?!? Wow, jakie miłe, kolejne po super pokoju, zaskoczenie. Tosty, jajecznica, jogurty, kawa, masełko, bekony, jabłka, banany, ciastka… No, no…
Zjedliśmy śniadanie i do pokoju po walizy. Po szóstej już jechaliśmy w kierunku Doliny Śmierci (Death Valley). W założeniach mieliśmy dojechać tam na 10,30 i to byłby dobry czas. Do miasta Bakersfield jechaliśmy już drogą szybkiego ruchu. Tuż przed miastem odbiliśmy znowu w stron gór. No tak! Musimy wreszcie przedostać się przez te góry. W tych okolicach klimat już bardziej wiosenny. Wjechaliśmy w drogę 178, która przecinała góry.
Rozpoczęły się piękne widoki, gdyż droga prowadziła przez przełącz pomiędzy pasmem gór. Z lewej strony drogi, w dole wił i walczył z kamiennymi przeszkodami górski potok. Kamieniste, ale powleczone zielonym poszyciem i krzewinkami zbocza i szczyty w oparach mgły. Taki to widok towarzyszył nam zanim przejechaliśmy pierwsze pasmo górskie. Potem zmienił się diametralnie. Naokoło było sucho, już nie było takiej zieleni jak wcześniej. Krzewinki, mocno skarlone, palny krogulczo powykręcane i trawy w kolorze żółtym i szarym…