Powoli robiło się coraz cieplej. Dojechaliśmy do High Way 396. Było już blisko 18 stopni Celsjusza i z każdym kilometrem robiło się coraz cieplej. Skręciliśmy w drogę 190, która już nas wiedzie prosto do Death Valley. Pustynne krajobrazy, znowu górki, pokręcona droga i przed nami rozpościera się rozległa dolina z szerokim piaszczystym pasem przez środek. Zjeżdżamy w dół. Nasza trasa przecina dolinę w poprzek i potem wspina się na pasmo gór, za którym powinna już być Dolina Śmierci. Kierujemy się na Furnace Creek – tam jest centrum informacji parku.
Za kilkoma górami zaczęliśmy zjeżdżać do Death Valley. Nasz Dodge sunął w dół, tylko było słychać równomierny szum. Zaczęło szaleć ciśnienie, trzeba było przełykać ślinę, by odetkać uszy, oraz na niektórych zjazdach i nagłych podjazdach, gdy auto zapadało się i szybko wznosiło w górę, czuło się przyjemne łaskotanie rozpoczynające się w okolicy kory mózgowej i przeszywające ciało wzdłuż całego kręgosłupa, promieniujące na koniec na wnętrzności. Spowodowane to było zachwianiami błędnika. To tak troszkę jak jazda na roler coasterze.
Zjeżdżaliśmy coraz niżej i niżej, zatrzymaliśmy się w miejscu poboru opłaty za wjazd do doliny. Było już 25 stopni Celsjusza – nieźle jak na tą porę roku. Wjazd kosztował 20$.